O tym, jak się rozsmakowałam we Francji
Nie często podróżuję. Rzadko „bywam”, nie chodzę
nagminnie do restauracji. Nie znam topowych miejsc, a jak już czasem do nich
docieram, to zbyt często [nie oznacza, że zawsze SIC!] kończy się to
rozczarowaniem. Nie wiem dlaczego tak jest, może mam pecha? Nie czuję się
komfortowo w miejscach hipsterskich, może nie rozumiem, nie doceniam, nie
jestem douczona w zakresie doceniania pretendentów do kulinarnych gwiazdek.
Jestem za to przyzwyczajona do strawy
prowincjonalnej, prostej w formie i treści. Nie da się oszukać domowego sernika
czy zrazów, a kopytka domowe dyskwalifikują wszelkie próby podejmowane przez
chef’ów.
Są miejsca, które jednak mnie nie rozczarowują i
mimo, iż na mojej prowincji czuję się najlepiej, to Francja, której smaki już
trochę poznałam zawsze rozpieszcza mnie kulinarnie. Rozkoszuję się każdym kęsem
bagietki, sera i łykiem wina. Może dlatego tak bardzo mi smakuje francuska
kuchnia, bo odzwierciedla praktykowaną od wieków filozofię prostoty smaku, a
przez to jego głębię. We Francji nie opieram się też przed odrobiną luksusu.
Może niespecjalnie pasuję do takiego świata, ale… To tak jak piękny sen.
W tym roku mój wyjazd do Francji był spontaniczny.
Pod Paryżem w Saint Germain en Laye świętowałam nadejście wiosny. Rozpieszczana
przez francuską rodzinę mogłam spróbować potraw wyjątkowych i być w wyjątkowych
miejscach.
O tej porze roku w kuchni brakuje mi kolorów i
świeżości, dlatego mogąc zamówić w restauracji coś nieznanego nie waham się.
Tym razem pierwszego dnia pobytu próbowałam sałatki z owocami morza. Wiadomo,
że tam, nie położą na talerzu rozmrożonego produktu, dostępność świeżych darów morza jest czymś
oczywistym. I uwierzcie, łosoś smakuje inaczej, pełniej, a krewetki, w każdej
postaci są niemalże słodkie. Mają smak. Duże wąsate krewetki, które kucharz
ułożył na górze soczystej sałaty i wędzonym łososiu, smakowały świetnie, a
radość sprawiło ich obieranie i jedzenie rękami. Prawdziwa frajda spożywania z
najbliższymi rarytasów, popijanie świetnie dobranym winem, wprawiły mnie w
iście świąteczny nastrój.
Celebracja posiłku we Francji jest wyjątkowa. Ale
wiecie, co najbardziej wprawia mnie w zachwyt? To, że w środku tygodnia, w
porze kolacyjnej, restauracja była pełna, przy stolikach siedziały rodziny,
małe dzieci, dla których była to sytuacja naturalna, wszyscy wesoło gwarzyli,
popijali wino. Dla nich może sytuacja zwyczajna, dla mnie uczta dla ciała i
ducha. Na szczęście, i wierzę, że wejdzie nam to także w nawyk, Polacy też
coraz chętniej wychodzą do restauracji. Choć to nadal niecodzienne, a raczej
świąteczne wydarzenia, u nas też może być pięknie i smacznie.
Weekend spędziłam w Normandii. Słońce, szum morza,
przypływy, wiatr we włosach. Dobrze zrobić sobie czasem kilka dni wolnego.
Spakować się i wyjechać. Spotkanie siostrzane jest zawsze bardzo smaczne. Kilka
wiosennych dni było prawdziwą kulinarną ucztą. Jak zawsze przywożę z Francji trochę
świeżych przepisów, tymi podzielę się niebawem, bo najpierw muszę je na
ojczystej ziemi zrealizować. Tekst, który czytacie ma być jedynie smakowitą
relacją moich ostatnich dni.
Przedostatniego dnia pobytu zostałam zaproszona do
urokliwej restauracji położonej tuż przy plaży, nad samym morzem. Akurat zachodziło
słońce, a było już po 19.00. To kolejny atut, dni są o wiele dłuższe…
Niesamowite! Ale wracając do sedna. Restauracja nazywa się Restaurant De La Mer
à Pirou. Niezwykłe miejsce, z niezwykłymi właścicielami. Kobieta, która
prowadzi to miejsce jest polskiego pochodzenia, świetnie mówi po polsku (uff…),
a dania, które serwuje są naprawdę wyjątkowe, smaczne, dużo w karcie owoców
morza (w końcu miejsce zobowiązuje!!!), karta zmieniana kilka razy w roku
(wiem, w dobrych restauracjach to podstawa) i co fantastyczne, zdarzają się
potrawy inspirowane kuchnią polską. Co prawda tym razem elementów swojskich dla
Prowincji nie było, ale w końcu będąc we Francji marzyłam o kuchni lokalnej. I
wiecie co, było wspaniale. Całego menu nie jestem w stanie z marszu opisać, ale
wspomnę dwa dania, które mnie szczególnie urzekły.
Pierwszym z nich był talerz owoców morza: krewetki,
ślimaki morskie i ostrygi. I to była moja premiera. Uwielbiam nowości, poza
mlekiem i czerniną nie boję się eksperymentów. Ostrygi zamówiłam, choć
oczywiście byłam sama siebie ciekawa i swojej reakcji. Pozostałe produkty były
mi już znane, ale ostrygi – tylko w teorii. Tym razem zmierzyłam się w tym
pięknym i klasycznym rarytasem z godnością. I zakochałam się. Tak, ostrygi są
doskonałe!!! Poproszę więcej! Podawane z delikatnym sosem vinegret z szalotką.
Spróbowałam i odpłynęłam. Wyobrażałam sobie ich smak i konsystencję inaczej,
nie spodziewałam się eksplozji doznań, a jednak. Zdecydowanie jestem fanką
ostryg. Nie wiedziałam, że Francuzi zajadają się ostrygami w święta Bożego
Narodzenia. Co za naród. Czasem im tej fantazji zazdroszczę.
Dopełnieniem tej rozpusty był deser. Biszkopt z
delikatnym jak chmury kremem przekładany konfiturą z pomarańczy. Do tego
pomarańczowy sos i grapefruitowy sorbet. Orzeźwienie, lekkość oblana sosem
czekoladowym. Dla takich chwil niech szlak trafi dietę. Było bosko, a do tego
szampan z mikroskopijnymi bąbelkami, wspaniale schłodzony.
Wszystko takie ekskluzywne, eleganckie,
prowincjonalne wcale, wręcz przeciwnie, ale co tam. Czasem lubię poczuć się jak
królewna. Do tego za oknem przypływ.
Pierre –Yves i Agnieszka – Dziękuję za tą cudowną
ucztę!!!
Kilka dni wolnego i mogłam przenieść się na chwilę
do bajki. Było ciepło i pięknie, i wiosna, taka szalona kwiecista, pachnąca…
Takiej pogody się nie spodziewałam. Nie wierzcie w przesądy, że w Normandii
tylko deszcz i deszcz. Nic podobnego. Za każdym razem, kiedy tam jestem pogoda
rozpieszcza. Nie ma okropnych upałów i żar się z nieba nie leje, ale słońca nie
brakuje. A przy tym plaże piękne i puste… Ideał.
Oczywiście, żeby nie było – zdążyłam też zatęsknić
do polskiego chleba i pierników. Ale tego, mam nadzieję, nigdy mi nie zabraknie.
Komentarze
Prześlij komentarz