Nie taka znowu prowincja piękna

Ponad połowa roku w Polsce to szaruga, to oczywistość, z którą zmierza się i mieszczuch, i wieśniak. W związku z tym ogłaszam kolejną oczywistość – prowincja, to nie są tylko fotografie w katalogach, to nie albumy z magazynów o sielskim życiu. Wcale nie jest tak romantycznie.




Zwłaszcza zimą, taką bezśnieżną, jest szczególnie smutno. Wszystkie odcienie szarości, mgły, wilgoć wdzierająca się do domu, błoto, chlapa, kałuże, brrr… przyprawiają o dreszcze. I jeszcze ten zimny, przeszywający wiatr. O smutny losie!





A ponieważ nie jestem prawdziwą wiejską pracowitą i gospodarną prowincjuszką, nie spędzam takiego czasu pożytecznie. Wszelkie robótki to nie jest moja specjalność. Brak światła sprawia, że staję się ociężała jak niedźwiedzica, chowam się pod kocem i śpię. Od obiadu do kolacji. A potem po wiadomościach, a właściwie po zapoznaniu się z prognozami pogody, czeka mnie kolejna porcja snu – do rana w objęciach Morfeusza. 


Tradycyjnie, tak filmowo i pięknie – jak to sobie mogą wyobrazić mieszczuchy – prowincja zimą to kulig, podczas którego gospodarz (niczym Bogumił Niechcic) śpiewa tubalnym głosem (zwracając się do gospodyni, niczym do Barbary) pieśni na ludową nutę. Gospodarze, razem z dziećmi ganiają  po zaśnieżonym lesie, a potem wygrzewają się przy kominku (choć to, jak wiem może zakończyć się nieszczęściem). Takiej prowincji póki co tej zimy jeszcze nie uświadczyłam. Kożuchy mamy, sań co prawda jeszcze nie, ani koni, ale miejsce na ognisko i owszem. I coś rozgrzewającego też by się znalazło.

Przy braku udogodnień sanitarnych najsmutniejszy jest w takich chwilach brak wanny. 
Wanna z gorącą wodą to marzenie – zbawienie mojej mieszczańskiej wygodnickiej duszy. Trzeba się rozgrzewać inaczej, na przykład od środka. W takich sytuacjach sprawdzają się wyśmienicie tradycyjne nalewki, pełne mocy i witamin. A że dobrzy ludzie, odwiedzając nas czasem, taki souvenir przywiozą, mamy w zapasie kilka – arnoniową, z czarnej porzeczki, śliwkową, pigwówkę, malinówkę. 

Nalewka malinowa.

Garniec dojrzałych, przebranych należycie malin wsypać w gąsior czterogarncowy i nalać lekkim wystudzonym syropem z 6 funtów cukru i 2 garncy wody, dolać pół garnca najlepszego spirytusu, zatkać i postawić na 10 dni w miernie cieple miejsce, ale nie na słońcu, kilkakrotnie codzień kłócić, potrząsając gąsiorem. Po 10 do 12 dniach, gdy gąszcz opadnie, a płyn zupełnie będzie klarowny, zlać w butelki, zakorkować mocno i zachować w zimnej a nie wilgotnej piwnicy.
(Marya Śleżańska, Kucharz Wielkopolski, Praktyczne przepisy gotowania smacznych a tanich potraw, smażenia konfitur, pieczenia ciast, przyrządzania lodów, kremów, galaret, deserów, konserwów i wędlin…, Poznań 1892)

Po kieliszeczku od razu robi się lepiej. I bardziej optymistycznie. Byle do wiosny! Albo do śnieżnej, mroźnej zimy!





Komentarze

  1. Śliwkowa, o! :) A czemu niebezpiecznie grzać się przy kominku?

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj te moje skróty myślowe... :) W depresyjnym nastroju, oczekując na zimę i pisząc powyższy tekst, miałam przed oczami bohaterów "Nocy i dni". Bogumił i Barbara oraz ich mały syn Piotruś. Delikatnemu dziedzicowi zaszkodziły zimowe spacery i zabawa w berka, nie pomogło ogrzewanie przy kominku. Piotruś odszedł do aniołków. Inny, również dość drastyczny przykład, który tak jakoś pojawił się w ciągu skojarzeń: kominek, piec, duchówka, piekarnik... To historia niejakiej Rozlaki, siostry Antka, która na trzy zdrowaśki przez znachorkę uwięziona została w rozgrzanym piecu.... Ależ ta prowincja niebezpieczna, zacofana... Łzy cisną się do oczu. Czas na śliwkówkę!

    OdpowiedzUsuń
  3. A no tak, Antka pamiętam. Noce i Dnie też przecież pamiętam, bo akurat pozytywizm miło wspominam - choć czasami niektórzy źle kończyli...takie to czasy...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Bądź na bieżąco

Popularne posty