Zatatrańce, czyli kluski z przepisu prababci Leokadii


Pisałam ostatnio, że ubiegły rok nauczył mnie jeszcze lepiej gospodarować zasobami spiżarki, zamrażarki, szafek kuchennych etc. Wiąże się to również z lepszym gospodarowaniem czasem. 


Kuchnia w czasach pandemii to bardzo często kuchnia i smaki dzieciństwa. Wie to dobrze ten, kto żył świadomie w latach 80-tych. Wtedy też robiło się zakupy na zapas, choć powody były zgoła inne. Rarytasów nie było, ale podstawowe składniki zawsze. Pamiętam, że już jako nastolatka słyszałam mądrość nad mądrościami, że najważniejsze, żeby w domu były zawsze: jajka, mleko i mąka. Wówczas z pewnością nie padniesz z głodu. I u mnie, drodzy Czytelnicy, nigdy nie brakuje tych trzech produktów.


Dzięki temu mogłam przygotować zatatrańce, czyli kluski z przepisu prababci Leokadii. Jak to bywa z tradycyjnymi przepisami trudno tu o aptekarskie proporcje, raczej wszystko, jak mi zdradziła moja mama, dodajemy na oko. Zwłaszcza mąki.


Porcja na 4 łakome osoby:

1,5 szklanki mleka

2 jajka

mąka

sól


Mleko mieszam z jajkami i dosypuję mąki tyle, by powstało gładkie ciasto gęste jak gęsta śmietana albo rzadkie ciasto drożdżowe. Nie zapominajmy dodać szczypty soli. Ciasto powinno odpocząć co najmniej pół godziny. W tym czasie możesz przygotować dodatki.




Kluski kładziemy na wrzątek nabierając ciasto łyżką. To takie kluski łyżką kładzione. Nie wiem dlaczego zatatrańce. Tego określenia nawet google nie zna. 


Takie smakołyki doceniłam dopiero jako dorosła kobieta, moje dzieci zawsze uwielbiały te kluski, zwłaszcza polane zasmażką, którą moja dziecina nazywała przez długi czas “smażonką”.




Co do takich pysznych klusek, jeżeli zasmażka Ci nie wystarcza? Kombinuj. Dla mnie najlepszą podpowiedź dało spiżarniane znalezisko. O czym za chwilę.


Trzecia fala pandemii wcale nie zachęca mnie do robienia częstych zakupów, podobnie jak stan mojego konta przed wypłatą. No więc staram się jak najdłużej gotować z tego co jest w domu. Dzięki temu udaje mi się wychodzić do sklepu raz w tygodniu. Czasem przygotowanie pełnego obiadu jest wyzwaniem, ale czasem po prostu trzeba ruszyć głową i zrobić dokładną inwentaryzację w kuchennych półkach.


Tak było i dziś, kiedy okazało się, że w spiżarni mam jeszcze schowaną na ten szczególny czas kapustę kiszoną. Mniam. Uśmiechnęło się do mnie kilo kwaśnego szczęścia. Pachnąca, soczysta, kwaśna - taka ulubiona. Jak Ty się uchowałaś? - pomyślałam, po czym z radością zaplanowałam pyszny, przednówkowy, postny obiad.




Znalazłam też połowę opakowania łuskanego grochu, wyjęłam ostatnie dwie czerwone cebule.


Kapustę ugotowałam razem z liśćmi laurowymi i odrobiną kminku. Połowę zmieszałam z ugotowanym grochem i połową usmażonej na masełku, drobno pokrojonej cebulki. Drugą część kapusty podsmażyłam z drugą połową cebulki i odrobiną mąki. Dodatki mogą być dowolne - od smażonej cebulki, po samo masło, albo treściwy sos mięsny.


Ale prawda jest taka, że same w sobie, w swojej prostocie są pyszne. Aż się gęba śmieje na samą myśl.


Proste, smaczne, pożywne i tanie. Na przednówek i post jak znalazł. Polecam.


Ps. zdjęcia i film przedstawiają zatatrańce w wykonaniu mojej Mamy <3


Komentarze

Bądź na bieżąco

Popularne posty