Szczaw i mirabelki


Pamiętacie, jak jakiś czas temu pewien polityk przypomniał jak to drzewiej bywało? Dzieci jadały szczaw i mirabelki. Tak odniósł się do pytania o głodujące polskie dzieci.

Jako wykształciuch, który jakoś ciągle nie może się dorobić i którego ciągle nie stać na kawiory czy ostrygi postanowiłam zmierzyć się z tradycją kolejny raz. Korzystając z mojego prowincjonalnego otoczenia, nieskażonego cywilizacją obejścia wybrałam się w poszukiwaniu zielonego smaku dzieciństwa. Tak tak, jako kilkulatek biegałam po łąkach za domem babci i razem z całą wakacyjną ekipą zajadałam się świeżo zerwanym szczawiem. Biegało się na boso, po rosie i zakąski zbierało się ot tak. Takie wiejskie chipsy…

No i wspaniale, w majowym słońcu pokazało się całe mnóstwo szczawiu, aj aj aj, ale kwasi. Super! W zbiorach pomagały latorośle, ale tylko jedno – póki co – stanęło przed wyzwaniem zjedzenia surowego liścia. Do odważnych świat należy! Syn pokochał nowy smak. Drugie dziecko – niestety – zrażone szkolną szczawiówką, nie chce o takim daniu nawet słyszeć.


Co prawda dla matki dzieci są najważniejsze, piszę to świadomie w dzień matki i w przeddzień dnia dziecka. Niemniej, będąc nastawiona bojowo i – przyznam szczerze – także egoistycznie, postanowiłam, pierwszy raz w życiu ugotować szczawiową.

Ponieważ, będąc matką sprawiedliwą, nie chciałam wybrednego dziecka skazywać na głód i wpisywać go na listę polskich dzieci niedożywionych. Ugotowałam dwie zupy, obie w tym samym klimacie. Było więc zielono i kwaśno. Ogórkowa i szczawiowa, na jednej stały platce… A skoro dwie zupy, to zupy gotowane w małych garnkach. By nie komplikować sobie kuchennego miejsca i nie gotować jajek (obowiązkowo wiejskich) w wielkim wolnym garze, zrobiłam jaja sadzone i okazało się, że do zupy pasowały idealnie! Palce lizać.


Przepisu nie podam, tym razem zadziałałam bardzo intuicyjnie! Jak zwykle było „na oko”, a zbyt głodna byłam by szperać w starociach. Zupa bezmięsna, na wywarze z marchewki, pietruszki z dodatkiem pokrojonych drobno ziemniaczków. Szczaw wrzuciłam na koniec, potem jeszcze śmietanka i rzeczone jaja.
Co to była za uczta!!!

A jutro znów na łąkę się wybieram, a szczaw zaprawię do słoików, będzie na jesień, zimę. Mniam!

A na mirabelki jeszcze trochę trzeba poczekać, ale na szczęście w pobliżu prowincjonalnego domu rośnie ich sporo...

Ps. Z pozdrowieniami dla wszystkich, którzy lubią na łąki chodzić!!!

Komentarze

Bądź na bieżąco

Popularne posty