Biedakuchnia, czyli tanie a smaczne


Oszczędność, to obecnie słowo klucz. Kryzys to stan, z którym mierzyli się nasi przodkowie nie raz, pojawiał się w przeszłości,  mamy go teraz na co dzień, na szczęście każdy kiedyś musi się skończyć. Póki co pozostaje nam racjonalnie zarządzać budżetem i zapasami. Ważne, by w naszej spiżarni i kuchni nie zabrakło - mimo wszystko - smaku i jakości.




Jakość i smak w mojej kuchni muszą iść w parze. Gotuję i jadam głównie w domu. Po pierwsze dlatego, że mam pewność, że będzie mi smakowało (niestety czasami po wizycie w restauracji i wydaniu "kupy kasy" bywam mocno rozczarowana tym co zostało mi podane). Po drugie, nigdy nie miałam zbyt wysokiego budżetu przeznaczonego na jedzenie na mieście. Zatem, jak dla mnie bezpieczniej i oszczędniej jeść w domu.


Kiedy rozpoczynałam swoje prowincjonalne życie wiedziałam, że skoro nie mam sklepu pod nosem, muszę mieć w domu zawsze zapas jedzenia. Przy bardzo skromnym budżecie, którym wówczas dysponowała moja rodzina, potrafiliśmy całkiem nieźle jeść. Od kiedy pamiętam robię przetwory, a to bardzo duże ułatwienie, a także - nie ukrywam - oszczędność. Ogórki, kapusta, buraczki, dynia, owoce, śliwki, jabłka - wystarczy otworzyć słoik i sytuacja uratowana! Zarówno na prowincji, jak i teraz, kiedy żyję w mieście mam to szczęście, że trafiają mi się okazje. A to koleżanka ma obfite plony na działce, którymi się dzieli, a to sąsiadka zawoła, bo śliwka przepięknie obrodziła i trudno samemu przerobić to dobro. Czasem ktoś w promocyjnej cenie przywozi ogórki, dynię. A to z własnej działki, jak to bywało na prowincji, zbiory są niczego sobie, a to się wyskoczy na grzyby…


Po powrocie do miasta trochę się rozpuściłam, mogłam chodzić na zakupy codziennie, a czasem nawet kilka razy dziennie, bo zawsze o czymś zapomniałam, zawsze była jakaś pokusa... Sklep pod nosem i to nie jeden - to wielka wygoda, wszystko na wyciągnięcie ręki. 

Początek pandemii jednak mnie trochę otrzeźwił. Wróciłam do zakupów, jak w prowincjonalnym epizodzie, raz w tygodniu. Najchętniej w sobotę, kiedy odwiedzam okoliczny ryneczek i najbliższe sklepowe sąsiedztwo. Zawsze w domu mam odpowiedni zapas suchych produktów, a spiżarka nie wie co to puste półki. Zainwestowałam w dużą lodówkę z duuuużżżyyym zamrażalnikiem, więc wiele dobra, na złą godzinę się tam mieści.


Staram się gotować smacznie i ekonomicznie, o czym możecie się przekonać, obserwując moje wariacje na temat kuchni regionalnej, sezonowej i lokalnej. Na Instagramie i Facebooku pokazuję, że prosto i tanio nie oznacza nudno. Nie znosimy też marnotrawstwa, nie wyrzucamy jedzenia!

Bardzo ograniczyliśmy mięso. Szczególnie latem nie mamy na nie ochoty. Jemy za to dużo kasz, roślin strączkowych, uwielbiamy dodawać do dań różnego rodzaju nasiona i pestki, orzechy, a także liście, na przykład rukolę czy szpinak. Jaja i sery to również podstawa naszego codziennego jadłospisu.


Dziś ważne jest także nie tylko to co władasz do garnka, ale także w jaki sposób będziesz potrawę przygotowywać. Zastanawiam się więc dwa razy czy na pewno chcę coś piec w moim piekarniku elektrycznym, a do gotowania na gazie używam szybkowaru - skraca czas przygotowania posiłku, a produkt nie traci ani na smaku ani na jakości. Gotowana w ten sposób kiszona kapusta, buraczki a nawet ziemniaki są naprawdę bardzo smaczne, a mięso z szybkowaru rozpływa się w ustach - to bardzo lubię!


Świetną sprawą są potrawy jednogarnkowe, oszczędzasz, czas, naczynia (w finale myjesz jeden gar, a nie kilka). Jesienią uwielbiam zupy: warzywne, gęste, tradycyjne i zupy krem, różnego rodzaju risotta i kaszotta. Zaczęłam przygotowywać samodzielnie mięso w słoikach, które później ląduje na kanapkach, chcę się nauczyć robić kiełbasę, kiszkę ziemniaczaną i inne smakołyki, o których nie mogę przestać myśleć jesienią. Wiadomo - wędlina domowa jest zdecydowanie zdrowsza - wesz co w niej jest!


Tymczasem zaglądam na karty przeszłości, w której też nie zawsze było łatwo i kolorowo. Na wsiach - wiadomo, często do garnków zaglądała bieda. I tak narodziła się kuchnia tradycyjna i regionalna. Była to kuchnia kreatywna, dania proste przygotowywane z tego co dostępne, z tego, co obrodziło, z tego co z pola, ogrodu, lasu i łąki. Niech Was nie zwiodą tradycyjne szynki, pieczenie, mięsiwa. Tak jedli tylko ludzie bogaci i nawet oni - tylko od święta. 




Kobieca literatura kulinarna, która pięknie rozwijała się w XIX i początku XX wieku, to propozycja kuchni miejskiej, dla gospodyń wykształconych, takich co potrafią czytać. W przeszłości, jak i współcześnie, za wykształceniem nie zawsze szła pełna kiesa. Ale rozwinięte umiejętności szukania inspiracji, wiedzy i wskazówek ułatwiały i ułatwiają przetrwać najtrudniejsze czasy. 


"Co mam ugotować"


Książki kucharskie pisane przez kobiety dla kobiet, już w tytułach informowały, że oferują przepisy smaczne, ale oszczędne. Królowa polskiej literatury kulinarnej Lucyna C. pisała o obiadach za pięć złotych, inne książki pisane przez popularne autorki są niemalże podręcznikami prowadzenia oszczędnego domu. A oszczędna i kreatywna gospodyni to prawdziwy skarb, kto nie potrafi tego docenić ten trąba!


Oczywiście miniony świat, nawet ten “oszczędny” wprawia dzisiejszego czytelnika w osłupienie, bowiem w przedmowach czytamy o służbie, o przyjęciach, a wśród przepisów nie brakuje bardzo wykwintnych produktów i propozycji kulinarnych.


Moje ulubione sprawdzone dania kryzysowe to potrawy z ziemniaków, o których już kiedyś pisałam: dziady, pyrczok albo kluchy, jak choćby kluski ziemniaczane, kluski śląskie, zatatrańce

Jako mieszkanka kujawsko-pomorskiego nie zapominam o żurku i wszelkiego rodzaju kluskach. Z rozrzewnieniem wspominam smak zupy topinamburu, którą tak często gotowałam mieszkając na prowincji, a także o zupie ze szczawiu, który zbieralam na łace.

Podczas kryzysu fantastycznie sprawdzają się przetwory przygotowane od lata do późnej jesieni, choćby te ze zbieranych dziko roślin - syrop z mniszka, syrop z czarnego bzu, suszone i mrożone grzyby. Podczas wyjątkowo niepewnych czasów bardzo cieszy pełna półka słoików z kiszonymi ogórkami, sokami pomidorowymi, powidłami, galaretkami z porzeczki czy z jabłek… Tak, kiedy o tym myślę zaczynam czuć spokój. Jakoś ten kryzys przetrwamy! Głowa do góry!


A jakie są Wasze patenty kulinarne na czas kryzysu?


Komentarze

  1. Dzień dobry. Jak sobie przypomnę książki mojej mamy lub teściowej, to takich pozycji ”tanie gotowanie” był kiedyś całkiem sporo. Tu wtrącę anegdotę: w 1993 roku ożeniłem się, i moją cudowną małżonkę ”tak jak stała” zabrałem z jej miasta rodzinnego do Poznania. Jakieś większe rzeczy ktoś nam podrzucił samochodem, a my wsiedliśmy w pociąg, zabrawszy to, co najpotrzebniejsze, czyli powiedzmy bieliznę i książki. ;) No i jedziemy sobie, do przedział dosiadają się dwie niewiele młodsze dziewczyna, tak powiedzmy koniec studiów i prowadzą rozmowy o życiu i małżeństwie. My się trochę podśmiechujemy jako stare małżeństwo (ze stażem parodniowym...) ale w pewnym momencie dochodzi do rozmów o kulinariach. Dziewczyny zaczynają żartować, że co one tam będą tym swoim facetom gotować, chyba będą musiały sobie kupić jakąś książkę ”Tysiąc potraw z ziemniaka”. W tym momencie wyjmujemy z plecaka... „Tysiąc potraw z ziemniaka” (czy jakoś tak...) i pytamy czy taką. Mina dziewczyn była nieprzeciętna, do dziś żałuję, że nie miałem wtedy aparatu fotograficznego.
    Bardzo podoba mi się ten tekst, choć zawiera trochę uproszczeń i nie uwzględnia choćby, że styl życia naszych mam, babć i prababć był zdecydowanie różny od dzisiejszego. Już pomijam układy społeczne, gdzie co najmniej do lat 60 „miejsce kobiety było w kuchni”, ale inaczej żyliśmy, inaczej mieszkaliśmy. Od razu mówię, że pisze to z pozycji mieszczucha. Przykład - uwielbiam ogórki i kapustę. Wcale nie uważam ich za kryzysowe jedzenie. Moja mam robiła tego sporo, na całą zimę, plus kompoty itd. Ja dziś nie jestem w stanie kontynuować tej tradycji, bo... ocieplono nam blok. Wiadomo, ekologia, oszczędność energii. Ale efekt tego jest taki, że w piwnicach mamy temperatury niemal jak w mieszkaniach. Kiszonki się przekwaszają, wszystko gorzej trzyma. Więc robię rzeczy jedynie do szybkiego spożycia, typu ogórki małosolne. A szkoda, bo do dziś pamiętam zapach „skrytki” (czy spiżarni...) mojej babci. Poznał bym go wszędzie.
    Natomiast można by podyskutować, czy aby na pewno mówimy o kuchni „kryzysowej”. OK, jedzenie kasz, zup - tu się zgadzam. Robienie przetworów owocowo-warzywnych czy mięsnych (nawet smalcu!) - tu już bym się mocno zastanowił, czy aby nie jest to obecnie raczej towar ekskluzywny, a nie kryzysowy. Bo tak czysto ekonomicznie - wydaje mi się, że jest (jeszcze...) nieuzasadnione, nawet, jeżeli „wkład” dostaniemy za darni od kogoś, komu obrodziło. Czas i obróbka kosztują dziś sporo. Oczywiście - pisze to jak wspomniałem z punktu widzenia mieszczucha. Wydaje mi się, że gdybym wyprowadził się pod miasto czy na wieś, sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. A może nie? Może tak sobie tylko wmawiam...
    Moim zdaniem, na szczęście jeszcze nie musimy mówić o kryzysowej kuchni. Oczywiście dla kogoś rezygnacja z sushi może być traumą :) ale póki co. Ja mam przed oczyma cały czas zdjęcie mojej mamy jako małego bobasa, gdy siedzi pomiędzy nogami ogromnego doga. Dzięki niemu przetrwali okupację. I nie, nie wiedzieli co było w słoikach. To był kryzys. To co mamy teraz, to co najwyżej, jak mawiając Anglicy, „disadvantages”. Moich zdaniem oczywiście. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Panie Macieju, dziękuję za komentarz. Anegdota z książką kucharską na potrawy z ziemniaka bardzo mi się spodobała, jak i pozostałe uwagi. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że mogą się pojawiać uproszczenia, wszak to blog, a nie artykuł naukowy, czy rzetelny reportaż :) Zdaję sobie sprawę z tego, że kryzys ma różne oblicza. Bo różne są czasy. Tak, dzisiaj wszystko co "home made" czy "hand made" ma swoją wartość. Na eko-bazarach prawdziwe i uczciwe produkty (przetwory, sery, wędliny są o wiele droższe, więc te, które zrobimy samodzielnie wyjdą tanio. Pisze Pan, że czas jest cenny... Oczywiście. Dla mnie jednak czas poświęcony na robienie przetworów jest przyjemnością i nie żal mi go. Myślę, że powidła, które smażyłam na gazie wyszły mnie taniej niż gdybym miała zakupić na wspominanym na blogu festiwalu) Można kupić przecież przemysłowy dżem, pasztet czy kiełbasę po taniości i może to jest produkt kryzysowy. Ja mówię, że moim patentem na kryzys są zapasy spiżarniane. Dzięki nim i ja i w przeszłości nasze babki dawały sobie radę w trudniejszych czasach. Na przykład na takim przednówku. Też można mówić o sytuacji na swój sposób kryzysowej. Całe dzieciństwo spędzałam u babci, tak zapach spiżarni, jabłek pieczonych w piecu, kapusty również jest dla mnie jedyny w swoim rodzaju i pamięć o nim cenna. Jako dziecko nie myślałam o tym, że to kryzysowa kuchnia, dziś wiem, że na wiele rzeczy nie było babci stać, albo nie było w sklepie (lata 80-te), ale z kryzysem nasze babcie i mamy sobie super radziły! Jaki kryzys taki patent na "przetrwanie". Ma Pan rację, dzisiejsza sytuacja może nie jest najgorsza, w sklepach jest wszystko co trzeba, gorzej z zawartością portfela po dokonaniu opłat. Ale nie dajemy się! Będziemy jeść taniej, a nadal smacznie! A potrawy z ziemniaka... na pewno nie raz pojawią się na stole :) Pozdrawiam i zapraszam na prowincję, do kolejnych wpisów!

      Usuń

Prześlij komentarz

Bądź na bieżąco

Popularne posty